Monte Casale


Ten mały klasztorek, położony nieco z boku od głównych traktów handlowych, powyżej miasteczka San Sepolcro, zawsze odwiedzałem z  wielką radością. Stwórca był nad wyraz hojny obdarzając Monte Casale taką urodą.  Ujmuje ona za serce każdego już przy pierwszym spotkaniu; tak przynajmniej było w moim przypadku - prawdziwa "miłość od pierwszego wejrzenia". Wysokie strzeliste, jasnozielone drzewa, o  pooranej bruzdami korze i malutkich listkach, kołyszące się majestatycznie w delikatnych powiewach południowego wiatru, przywołujące na myśl statecznych ojców rodzin, mających baczenie na wszystko dokoła. Nieco niższe stoją matki - ciemnozielone krzewy, w których troskliwych i  opiekuńczych ramionach znajdują schronienie i poczucie bezpieczeństwa wszelakie Boże stworzenia. Wreszcie małe brzdące - ciche i pokorne, niziutkie leśne runo. Najcudowniejsze, gdy skąpane w kroplach porannej rosy skrzy się złociście promieniami wschodzącego słońca. Wszystko to na tle mlecznobiałych obłoków dostojnie płynących po błękitnym niebie. Harmonii w tej specyficznej Bożej rodzinie dopełnia uboga, szaroziemista pustelnia - prawdziwy brat mniejszy w tym towarzystwie. Kiedy więc w czasie podróży na świętą i  błogosławioną górę Alwernię zawitałem w te strony, nie namyślałem się długo nad wyborem miejsca na nocny spoczynek, tym bardziej, że gwardianem Monte Casale był wtedy jeden z  najbardziej drogich memu sercu braci - br. Anioł. Wystarczyło wspiąć się wąską leśną ścieżką na szczyt, by stanąć przed furtą pustelni.

Powitanie było bardzo długie i bardzo serdeczne. To zrozumiałe, jeśli weźmie się pod uwagę, że moja ostatnia wizyta w tej wspólnocie miała miejsce prawie dwa lata temu. Mimo  jednak radości na twarzach, oczy nie potrafiły ukryć niepewności, zmęczenia, odrobiny zakłopotania, czyli tego wszystkiego, co zwiastuje problemy. Po krótkiej modlitwie w  maleńkiej kaplicy, przeszliśmy do równie małego refektarza na skromną kolację. Podczas posiłku br. Anioł podzielił się tym, co frasuje jego i braci. Tydzień przed moim przybyciem, późnym wieczorem, do furty zakołatali trzej rabusie, znani w okolicy ze swej bezwzględności i  okrucieństwa. Głód wygnał ich z  lasu, nie mieli odwagi iść do wsi więc postanowili udać się do braci pustelników i ich prosić o pomoc.  Trochę popędliwy br.  Anioł, gdy ich zobaczył, wziął do ręki stojący w kuchni pogrzebacz i  precz przegnał darmozjadów, łotrów i bezwstydnych złodziei.  Po chwili dopiero pojawiła się refleksja: Może źle uczyniłem? Może jednak należało ich czymś nakarmić, potraktować z większą wyrozumiałością? Wspólnota podzieliła się na braci opowiadających się "za" i  "przeciw" udzielaniu pomocy podejrzanym typom. Niemal codziennie dyskutowano i spierano się wysuwając rozmaite argumenty na poparcie każdej ze stron. Ktoś musiał ten spór rozstrzygnąć. Właśnie  postanowiono  napisać  list  do  Porcjunkuli i  posłać  kogoś z zapytaniem, gdy zapukałem do drzwi furty.

Trzeba było odkręcić to co nieumyślnie poplątał brat gwardian. Przede wszystkim pomóc tym biedakom z lasu. Reszta sama się rozwiąże. Bracie Aniele - rzekłem - weź jednego ze współbraci, włóżcie do koszyka chleb i  wino, które stoi w  refektarzu przygotowane na śniadanie, idź natychmiast do lasu i głośno wołając szukaj tych ludzi. Gdy ich znajdziecie padnijcie na kolana i  proście ich o  przebaczenie za twój grubiański postępek. Potem z miłością  ofiarujcie im przyniesione dary i  usługujcie im. Gdy zjedzą, poproście ich, by ze względu na wielką Bożą Miłość, która dla naszego zbawienia dała się przybić do krzyża, już więcej nie napadali na podróżnych. W zamian za tę obietnicę, powiedzcie, zobowiązujemy się każdego dnia dostarczać wam żywności.

Br. Anioł nie czekał ani chwili. Poprosił o  pomoc br. Marcina i obaj natychmiast udali się do lasu, żeby wykonać co poleciłem.

Rano, gdy wyruszałem w dalszą drogę jeszcze nie było ich z  powrotem. Braci, którzy zostali, poprosiłem, by w moim imieniu pożegnali brata gwardiana i  br.  Marcina. Obiecałem, że będę o  nich pamiętać w  rozmowie z Panem na Alwernii i że odwiedzę ich w drodze powrotnej.

Po niecałych trzech miesiącach znowu witała mnie rodzina Monte Casale... powiększona o trzech nowych współbraci. Wiedziałem to już wcześniej. Przecież Pan Bóg nigdy nie odmawia proszącym i szukającym Go.

Wieczorem, już prawie zasypiając, przypomniałem sobie początki mego życia pokuty, gdy okryty jedynie płaszczem biskupa Gwidona opuszczałem Asyż idąc w nieznane, Brodząc wtedy po kostki w świeżym, mokrym śniegu napotkałem podasyskich "łotrzyków" i dałem się wrzucić w  głęboką zaspę... Myślę jednak, że mimo wszystko była to jedna z  najszczęśliwszych chwil mego życia. Rozpoczynałem przecież wtedy moją radosną przygodę jako Herold Wielkiego Króla. Przygodę, która trwa do dziś. Warto było wtedy spotkać tych ludzi. Naprawdę warto!


GRECCIO